piątek, 18 kwietnia 2014

Wymusiciel

Ehh dzieci są naprawdę fascynującymi stworzeniami. Z każdym dniem utwierdzam się w tym przekonaniu co raz bardziej. Już niejednokrotnie pisałam o tym jak bardzo lubię obserwować mojego synka przy codziennych czynnościach. Uwielbiam na niego patrzeć nawet jak śpi. Tak niekiedy zastanawiam się nad tym jak to jest, że człowiek rodzi się taki mały, kruchy i bezbronny, a potem wyrasta na mądrego dojrzałego człowieka. 
Mam wrażenie jakby to było wczoraj, kiedy trzymałam na rękach malutką istotkę, której podstawowym talentem był płacz i robienie w pieluchy. Maleńka główka latała na wszystkie strony bezwiednie, gdy się jej nie przytrzymywało. Rączki i nóżki rozczulały swoimi mikroskopijnymi rozmiarami. I te kochane ledwo otwierające się oczka...
A teraz? Mam wrażenie, że mam do czynienia z zupełnie innym gatunkiem niż te 11 miesięcy temu. Patryś po pierwsze jest już sporym chłopcem. Gdy patrzę na jego nóżki to nie mogę się nadziwić że są już tak duże. Swoją drogą teściowa też mi nie chciała uwierzyć, że ma mu kupić buciki akurat na 13 cm. Już znacznie więcej rozumie z tego, co się dokoła dzieje. Również wiele rzeczy potrafi. W ostatnim czasie mam z niego ubaw, gdy mówię do niego 'oko' a on wtyka mi palca w oko. Gdy mówię 'nos' to mnie szczypie za kichawę. A gdy mówię buzia to całuje mnie z całych sił. 
Również znacznej zmianie zaczął ulegać jego charakter. Do jego silnej gadatliwości mogę już również dołączyć coraz bardziej rozwijającą umiejętność wymuszania. Z jednej strony jest to na swój sposób zabawne gdy się tak cały spina aż do czerwoności, ale także jest dla mnie sygnałem, że trzeba będzie nad tym popracować. Przecież nie mogę pozwolić, żeby dziecko weszło mi na głowę. Poza tym niech się uczy powoli, że nie zawsze się ma to co się chce. 
A co wymusza najczęściej? Oczywiście pozycja nr 1 CYC. Doszło już do tego, że gdy tylko usiądę na fotelu lub na podłodze to przylatuje i próbuje mnie rozbierać. Ba, ja nawet mogę spać, a on sam przyjdzie i się obsłuży. A gdy nie chcę mu dać to jest wielka obraza majestatu. Poza tym wymusza sadzanie na łóżku (sam jeszcze nie potrafi). Wymusza również otwieranie drzwi, żeby mógł łazić za mną wszędzie. Najchętniej nawet w łazience by mi towarzyszył. Całe szczęście nie mamy problemu z noszeniem na rękach-biorę go właściwie tylko wtedy gdy jest to konieczne. Jakoś średnio wyobrażam sobie mieć ciągle na rękach takiego klocka... ;)
Tak czy inaczej postanowiłam sobie, że będziemy pracować nad różnego typu wymuszeniami, żeby żyło nam się łatwiej. Pewnie będzie to wymagało trochę czasu, kreatywności i cierpliwości, ale dla dobra sprawy czego się nie robi. 
A jak to jest u Was? Jak często dzieci wymuszają? I co jest najczęściej obiektem takich zachowań?

sobota, 12 kwietnia 2014

11 miesięcy razem

Już tylko miesiąc pozostał do naszej pierwszej rocznicy. Rocznicy wydarzenia, które wywróciło moje życie i uporządkowało je na nowo. Bardzo często wspominam Tamten Dzień i staram się zapamiętać jak najwięcej. W moim przypadku nie wiele trzeba, by wspomnienia powróciły. Wystarczy wyjść na balkon i widać zza drzew szpital, w którym mój Patrynio przyszedł na świat. Niekiedy aż łezka w oku mi się kręci. Mam wrażenie jakby to wszystko działo się wczoraj, a to już prawie rok.
A właściwie co robiłam rok temu o tej porze? Coraz intensywniej przygotowywałam się do tego Dnia. Właściwie to bardziej mentalnie, bo z tego co pamiętam to dość długo zwlekałam ze spakowaniem toreb.Dopiero kilka dni później, gdy jedna z moich forumowych Majówek się rozpakowała, spięłam się w sobie i wzięłam się za to. O tej porze zaczęłam się robić coraz bardziej antyspołeczna. Ludzie mnie wkurzali coraz bardziej swoimi pytaniami kiedy urodzę, jak się czuję itp. A jak się mogłam czuć cięższa o 18 kg z wiercącym w żebrach gagatkiem? Już pomijam całą masę nasilających się innych dolegliwości. Jednak to ciągłe nękania znajomych i rodziny dały mi najbardziej w kość. I tak byłam mega zestresowana, że coraz większymi krokami zbliża się tak przełomowy Dzień, który ma na zawsze odmienić moje życie, a ciągłe pytania były na tyle męczące, że zaczęłam traktować jako ofensywę. Najgorsza byłą ta niepewność. Nie wiadomo było kiedy mogę się spodziewać rozwiązania. A na domiar złego nic nie zwiastowało, aby moja sytuacja miała ulec zmianie. Frustrowało mnie to niezmiernie...
Ahh tyle wspomnień związanych z tamtym czasem. Nadal nie dociera do mnie że już tyle czasu minęło. Ale najlepsze jest, że jeszcze więcej przygód przed nami. Patryś jest coraz większy, bardziej rozumny i oczywiście coraz bardziej kochany, o ile to wogóle możliwe ;)



piątek, 11 kwietnia 2014

Gdy tyłek przestaje się mieścić w lustrze...

Dziś postanowiłam poruszyć temat, który od jakiegoś czasu jest mi bardzo bliski. A więc odchudzanie. W życiu KAŻDEJ kobiety co najmniej raz pojawia się myśl, a nawet ambitny plan, żeby coś zrobić ze swoją sylwetką. Sprawa zazwyczaj przedstawia się jeszcze mniej kolorowo w momencie, gdy kobieta staje się mamą. Wiadomo przecież, że ciąża jest dużym obciążeniem dla organizmu, w tym figury. Do gry wchodzi również gospodarka hormonalna. Biorąc pod uwagę wszystkie czynniki, wygląd często pozostawia wiele do życzenia...
W moim przypadku nadal pozostało mi wiele zbędnych kilogramów, które w dużej mierze są wynikiem zaniedbania. Z ręku na sercu przyznam, że źle i nieregularnie się odżywiałam. Moje posiłki niekiedy ograniczały się tylko do jednego dziennie, a bardzo często zamiast normalnego jedzenia zapychałam się słodyczami, chipsami i fast foodami. Tak było po prostu łatwo, szybko i wygodnie. Dodatkowo w ciąży przyzwyczaiłam się, że jako ciężarnej wszystko wolno-miałam smak na słodkie to jadłam nieograniczone ilości.
Któregoś pięknego dnia doszłam do wniosku, że koniec tego dobrego. Przygotowania do ślubu ruszyły, a waga zamiast ruszyć wskazówką w dół to szła w górę. Tak więc od 24 lutego przeszłam na dietę z wagą 76 kg przy wzroście 170 cm? Prawda, że nieźle? Jako że moje wcześniejsze doświadczenia z dietami kończyły się marnymi efektami, tym razem postanowiłam zmienić taktykę. Wcześniej mój zapał i motywacja wystarczały na maksymalnie tydzień i głównie sprowadzało się to do głodówek. Tym razem postanowiłam na racjonalne odżywianie. Jem mniejsze porcje a częściej. Nadal piję dużo wody. Zrezygnowałam ze słodyczy i tłustych rzeczy (choć kilka razy niestety już zgrzeszyłam). Jem znacznie więcej warzyw i owoców oraz tylko chude mięso. Przestałam smażyć, teraz gotuję i duszę, a czasem piekę.
Właściwie od razu zaczęłam widzieć różnicę. W ciągu pierwszego tygodnia schudłam ponad 1 kg. Wtedy właśnie włączyłam do mojej walki z wagą hula hop. Sporo się naczytałam, że właśnie takie kółko świetnie działa na talię i brzuch, więc postanowiłam sprawdzić to na własnej skórze.Początki były trudne. Na początku moje kręcenie sprowadzało się bardziej do skłonów, gdyż nijak nie potrafiłam ogarnąć tej sztuki. Ale mogę się już pochwalić, że jest o wiele lepiej- kółko raczej samo nie spada (chyba że za bardzo kombinuję), potrafię z nim chodzić do przodu i do tyłu, obroty w obie strony, półprzysiady, a od wczoraj też podskoki. Nabawiłam się też pięknych siniaków. 
Jak je zobaczyła moja mama, to się w głowę stukała, że nienormalna jestem, że sobie taką krzywdę robię. Moja determinacja jednak nie gaśnie przez kilka głupich siniaków.Gdy do domu wrócił M. po 2 tygodniach to usłyszałam komplement, że znacznie mniej wyglądam jakbym była w ciąży. Hula hopem kręcę codziennie 20 min.-1.5h łącznie i na dzień dzisiejszy efekty są super. Kiedy ćwiczę? Najczęściej albo w trakcie dziennej drzemki i wieczorem gdy już zaśnie lub normalnie w dzień, z tym, że umieszczam go w huśtawce. Jakby nie było zderzenie z cięzkim kołem mogłoby stanowić zagrożenie dla malucha, ale i mi nie pozwala się skupić na ćwiczeniu gdy mały ktoś wisi na nodze ;) Tak więc sposoby jakieś są, tylko trzeba mieć chęci do ćwiczeń.Udało mi się też zmotywować kilka osób do kręcenia, co bardzo mnie cieszy. W końcu jakiś mój pomysł komuś się udzielił :) 
Postanowiłam jednak jakoś jeszcze wspomóc moje odchudzanie i wpadłam na necie na coś takiego jak L-karnityna w żelu firmy BingoSpa. Podobno wspomaga spalanie tłuszczu i ujędrnianie skóry. Tak więc również włączyłam ten specyfik do mojej walki z wagą, tym bardziej że zauważyłam u siebie utratę jędrności zwłaszcza na brzuchu. Czy coś to pomoże? Nie wiem. Ale spróbować nie zaszkodzi. Jeśli chodzi o sam żel to zapach ma strasznie intensywny-pachnie jak maść typu Wicks, jednak po rozsmarowaniu szybko znika. Gdy się go wetrze w skórę to pozostawia chłodzące uczucie przez jakiś czas (ja zamówiłam z wyciągiem z zielonej herbaty, więc nie wiem jak jest z tą zwykłą). Jest też dosyć wydajny więc zakładam, że 500 ml opakowanie na długo mi starczy- naprawdę niewielka ilość jest potrzebna do smarowania. Żel ten ma jeszcze inny minus. Gdy się wchłania, robi się lepki na skórze, ale jak już wyschnie jest wszystko ok.
Na dzień dzisiejszy pozbyłam się 4.5 kg. W planach mam zamiar dojść do 60 kg, ale jak to wyjdzie, okaże się w praniu. I tak jestem dumna z dotychczasowych postępów. Chcę również żeby mój mały Książę był dumny że ma sexy mamę, a M. sexy żonę...

Na koniec jeszcze pokażę Wam jak było i jak jest. Może nie jest to najlepszy widok, ale uwierzcie że się staram. 







czwartek, 10 kwietnia 2014

Dziecko Dynamit


Tak niekiedy dochodzę do wniosku, że dzieci ze swoim wybuchem energii czekają specjalnie na taki dzień kiedy mamie jest gorzej. Wiem, że to może niedorzeczne stwierdzenie, ale tak czasem mi się wydaje. Albo po prostu moje dziecię ma takie hobby w postaci uprzykrzania życia w trakcie gorszych dni.
Wczorajszego dnia zdecydowanie nie zaliczę do udanych. Od samego rana czułam się jak na kacu: ból głowy, ogólne osłabienie i ciągłe suszenie. Generalnie daleko mi do szczęścia było. W związku z tym miałam cichą nadzieję, że mój Książę wykaże trochę serca dla zdychającej matki, ale niestety to marzenie nim pozostało.Mieliśmy aż 1 drzemkę w wymiarze aż 1 godziny i to nie całej, która się zakończyła o 12. A potem co? Do samego wieczora dzikie śpiewy jakby ktoś prosiaka zarzynał, tańce-hulańce i inne cuda-wianki na kiju. Mało tego jako, że mój syn potrzebował kompana do zabawy i publiki do występów to musiałam siłą rzeczy aktywnie brać udział we wszystkich punktach programu przewidzianych przez moją Gwiazdę. Oczywiście dodawać nie muszę, że ambitny plan z dnia wcześniejszego dotyczący generalnych porządków spełznął na niczym. 
Dzień Patrynio postanowił zakończyć dopiero po 20. Musiałam wtedy błyskawicznie go ogarniać do spania, bo ogarniała go senność coraz większa dosłownie z sekundy na sekundę. Po prostu w jednej chwili szalał jak opętany a sekunda potem już oczy na zapałki. Po tak intensywnym dniu wbrew mojej woli, śmiem twierdzić że to mógł być skok rozwojowy. Jeśli faktycznie tak jest to może w końcu doczekam się chodzenia. Jeśli nie, to może jednak Łobuz doczekał się upragnionego dnia, kiedy będzie mógł matkę zgnębić :P







Jeszcze na koniec chciałam się pochwalić moją głupotą. Normalnie aż mi żal tyłek ściska. Tak się ostatnio zastanawiałam nad tym, że nikt się nie odzywa w odpowiedzi na rozesłane przeze mnie CV. I właśnie odkryłam dlaczego-zamiast swojego to wysyłałam CV mojej mamy. Aż brak mi słów... Mam nadzieję, że teraz już uniknę tego typu głupich wpadek i w końcu znajdę jakąś pracę. W końcu czas mija, a moja pozycja nadal pod znakiem zapytania...

wtorek, 8 kwietnia 2014

Kampania Bepanthen Maść Ochronna

Jako że ostatnio postanowiłam poszerzyć swoje horyzonty blogerskie, postanowiłam częściej pisać o rzeczach innych niż moje własne dziecko. Tak więc dzisiaj napiszę nieco o kampanii w której mam przyjemność uczestniczyć, a dobiega powoli końca. Za pośrednictwem strony streetcom. pl dostałam zaproszenie do testowania maści ochronnej na odparzenia marki Bepanthen.


Przed tą kampanią niestety nie miałam przyjemności sprawdzenia osobiście jakości tego kosmetyku, gdyż będąc jeszcze w ciąży zaopatrzyłam się w wielkie pudełeczko Sudocremu, którego mam jeszcze spore ilości, gdyż moje dziecię nie przejawia wielkich skłonności ku odparzeniom. Do tej pory słyszałam wiele pozytywnych opinii o tym kosmetyku i byłam ciekawa czy faktycznie jest taki super.Oczywiście jak w każdej sprawie były też negatywne opinie, ale jak wiadomo nie wszystko wszystkim musi odpowiadać. Na szczęście na naszym rynku jest wiele opcji do wyboru i każdy znajdzie coś dla siebie ;) No i traf chciał, że akurat strona testerska, na której się zarejestrowałam, rozpoczęła współpracę właśnie z tą marką :D Pomyślałam sobie, że super sprawa - w końcu dostanę kosmetyki za free i jeszcze do tego ktoś będzie chciał wiedzieć co mam do powiedzenia...

W sumie dostałam 12 sztuk (miało być 13, ale zaszła jakaś pomyłka). Od razu pomyślałam sobie, że przyplusuję u koleżanek dając im gratisy. Do tej pory większość próbek już rozdałam, mam do uzupełnienia kilka raportów. Ogólnie nic trudnego.  Ale może powiem teraz kilka słów na temat samego kremu.
Powiem szczerze, że traf chciał, że akurat tego samego dnia co dotarła do nas przesyłka, mój Książę się trochę odparzył. Więc siłą rzeczy od razu pojawiła się okazja do sprawdzenia nowego nabytku. Krem o konsystencji prawie białej. Wystarczyło wycisnąć tylko troszkę, żeby można było wysmarować całą dupkę. Przyznam, że plusem jest to, że maść nie pozostawia po sobie jakiegokolwiek intensywnego zapachu- pupka ma być gładka i bez podrażnień a nie perfumowana. Rozprowadzenie kremu było łatwe i przyjemne- kosmetyk pozostawia delikatnie tłustą powłokę, ale nie brudzącą wszystkiego dookoła, tak jak to było w przypadku Sudocremu, po którym wszystko było białe. Ale w tym wszystkim i tak było dla mnie działanie. Przy Sudokremie niekiedy mijało trochę czasu zanim odparzenia znikały, a tym razem po Bepanthenie sprawy wróciły do normy po kilku godzinach. Po tamtym odparzeniu postanowiłam smarować mojego Księcia profilaktycznie raz na jakiś czas i jak do tej pory nie mamy problemów.
Podsumowując, gdybym miała teraz wybierać jeszcze raz krem do odparzeń to wybrałabym właśnie Bepanthen. W naszym przypadku sprawdza się doskonale pod każdym względem. Wiem, że nie wszystkie mamy podzielają te zdanie, ale jak wiadomo każde dziecko jest inne i to co odpowiada jednemu, drugiemu wcale nie musi pasować. Tak czy inaczej mam nadzieję, że ten wpis rozjaśni chociaż trochę tą sprawę :)




poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Wybór parasolki - Caretero Gringo


Spłodzenie tego posta chodziło mi już jakiś czas po głowie, ale tak samo jak w przypadku innych pomysłów, nie mogłam się zebrać sama w sobie, żeby przysiąść do komputera i napisać. Tym razem postanowiłam się wypowiedzieć nieco w kwestii pojazdów naszych szkrabów czyli tym razem na tapecie wózki :)

Naszym pierwszym wózkiem był Orion Hawiz. Przyznam, że byłam i właściwie nadal jestem z niego względnie zadowolona. Prowadzi się go lekko i jest wystarczająco skrętny, trzymać go tylko jedną ręką. Samo siedzisko jest wystarczająco obszerne. Wózek jest na tyle zabudowany, że odpowiednio chroni przed np wiatrem. Dodatkowo kosz jest w stanie zmieścić sporo zakupów ;)
Ale właściwie chyba tylko tyle pozytywów. Jeśli chodzi o minusy to przede wszystkim waga- 15 kg. Na szczęście mam możliwość umieszczania go w wózkowni, bo bym chyba wypluła kręgosłup, gdybym miała się z nim tłuc na 4 piętro, a przypominam, że mój syn do lekkich również nie należy od samego początku i niestety ale na wadze wciąż nie traci. Drugim minusem dla mnie jest to, że po przełożeniu rączki tak, aby dziecko jechało przodem do kierunku jazdy, prowadzenie idzie tak ciężko i topornie, że wogóle zrezygnowałam z tej opcji.


Tak więc biorąc pod uwagę te minusy, przede wszystkim ten pierwszy, postanowiłam rozejrzeć się za czymś nowym. Zdecydowałam, że najlepiej będzie znaleźć jakąś naprawdę lekką parasolkę za rozsądną cenę. Przeszukałam zasoby internetu jak tylko mogłam i właściwie zamiast cokolwiek ustalić to gmatwałam się w swoich osądach coraz bardziej. Któregoś dnia wybrałam się razem z Sylwią i Filipkiem do jednego ze sklepów dziecięcych. Tam sprzedawca pokazał nam kilka modeli. Zarówno mi jak i jej spodobał się wózek Caretero Gringo. Tak więc w domu na nowo rozgorzało buszowanie po internecie tylko że tym razem w poszukiwaniu jakichkolwiek recenzji tego oto pojazdu. Nic złego właściwie nie znalazłam więc dalej rozważałam tą kandydaturę. Właściwie cena trochę mi się nie spodobała, bo początkowo myślałam nad zakupem najzwyklejszego i najtańszego wózka, jednak przyznam że tego wyboru nie żałuję. Muszę się pochwalić, że nawet dziwnym zbiegiem okoliczności trafiłam na aukcję, gdzie była tylko jedna sztuka i to w kolorze zielonym-tak jak chciałam, ale za niższą cenę :D





Gdy nasz Caretero Gringo dotarł, początkowo byłam nieco rozczarowana, bo kolor wydał mi się sporo jaśniejszy niż było to pokazane na zdjęciach. Przypominał mi kamizelkę odblaskową, jakie noszą robotnicy drogowi, ale już się przyzwyczaiłam i jest ok. Sam wózek jest bardzo lekki (waży niecałe 6 kg) i nie sprawia mi trudności wniesienie go na górę jednocześnie trzymając mojego łobuziaka. Jeśli chodzi o prowadzenie, to przyznam, że jestem pod sporym wrażeniem, gdyż nie spodziewałam się że wózek typu parasolka może "sunąć" przed siebie tak lekko. Zdecydowanie sporym plusem jest siedzisko- wszystko jest miękkie i przyjemne, aż sama miałabym ochotę tam usiąść. Mojemu Paniczowi ten pojazd odpowiada do tego stopnia, że zazwyczaj nie zdążę dobrze spod bloku odjechać, a on już śpi i trwa to niekiedy 2 godziny! Bardzo przydatna jest opcja regulacji siedziska i podnóżka- bardzo często z tego korzystam. Dodatkowo samo składanie i rozkładanie wózka jest mega łatwe i szybkie. Jest jeszcze mały bonusik w postaci podstawki pod kubek, co uważam za miły dodatek

Jeśli chodzi o wady... Koszyk w Caretero Gringo jest tak mały, że właściwie go nie ma. Na szczęście można ten problem rozwiązać, wieszając zakupy na rączkach. Jednak trzeba przy tym uważać żeby torby nie wisiały gdy wyjmujemy dziecko, bo trzeba będzie liczyć się z upadkiem wózka. Dodatkowo brak jest amortyzatorów, ale jakoś telepanie wózka nie jest dla mnie rażącym problemem. Właściwie spodziewałam się, że jazda wózkiem po nieamortyzowanym terenie będzie tragiczna, ale byłam miło zaskoczona, bo nie było tak źle Mało tego- mój synuś wychodzi z założenia, że im bardziej się trzęsie, tym lepiej się śpi :))) Poza tym coś za coś: wózek super lekki, ale kosza i amortyzacji brak. 
Na tą chwilę Orion Hawiz okupuje wózkownię na rzecz Caretero Gringo. Jednak nie zamierzam z niego jeszcze definitywnie rezygnować, bo może się jeszcze przydać. Ale fakt faktem w codziennym użyciu dominuje właśnie Caretero Gringo. Generalnie zakup tego wózka uważam za trafiony i mogę go polecić każdemu, kto szuka czegoś takiego dla swojej pociechy :)

sobota, 5 kwietnia 2014

Cofając wskazówki zegara...


Dzisiejszy post tak dla odmiany postanowiłam poświęcić czemuś innemu niż sprawy związane z moim szkrabem. Dziś wrócę do czasów kiedy to ja byłam małym i kochanym słodziakiem. W ostatnim czasie wzięło mnie na sentymenty, więc postanowiłam wykopać u mamy trochę starych zdjęć. Chciałam trochę powspominać, ale też porównać czy chociaż trochę mój Książę przypomina mnie z dawnych czasów...

A więc zaczynamy :)





Kiedy Natalka była mała, nadszedł dzień, kiedy trzeba było ją ochrzcić. W związku z tym postanowiła zapozować z chrzestnymi :)












Tutaj razem ze mną występuje kuzynka, która wyrosła na naprawdę piękną kobietę:)



No i kolejne kilka fotek małej Natalki...



Natalka również lubiła lansować się w swojej furze. W sumie zostało jej to do dnia dzisiejszego tylko, że teraz raczej w roli konia pociągowego ;)))






Zdjęcie z kotwicą również musiało znaleźć się w Natalkowym portfolio :P
















Ta Pani po prawej to mama Natalki :)








Z tatą również bywało wesoło...



















A tu Natalka i jej przyjaciel w buzi tzw. 'Fąfa' :D


Gdy Natalka troszkę wydoroślała, poszła do przedszkola...





















Jeszcze gdy Natalka była mała, przejawiała zainteresowanie rękodziełem ;) (to zdjęcie dedykuję moim kreatywnym Majówkom :* )









Roślinki Natalka też bardzo lubiła i tak jej właściwie zostało do dnia dzisiejszego :)


No i czasy mniej więcej zerówkowe...




Bardzo mi miło że odwiedziłeś/aś mojego bloga. Będzie mi jeszcze milej gdy pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza ;)